Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty wyrasta na ważne wydarzenie muzyczne

Marcin Kamiński, Marcin Mindykowski
Na dobre zakończył się już Festiwal Legend Rocka, od trzech lat odbywający się w Dolinie Charlotty w podsłupskim Strzelinku. Idea imprezy jest prosta: organizatorzy zapraszają na koncerty rockowe zespoły, które - choć ...

Na dobre zakończył się już Festiwal Legend Rocka, od trzech lat odbywający się w Dolinie Charlotty w podsłupskim Strzelinku. Idea imprezy jest prosta: organizatorzy zapraszają na koncerty rockowe zespoły, które - choć dziś często pogardliwie nazywane "dinozaurami" - dla obecnych 40- i 50-latków stanowiły podstawy muzycznej edukacji. Pomysł sprawdzał się znakomicie od początku, ale tegoroczna edycja dalece przyćmiła wszystkie poprzednie.

Drugą odsłonę festiwalu otworzyła w piątek grupa Focus. Tę holenderską, jedną z najciekawszych w historii rocka formację założyli w 1969 roku flecista, klawiszowiec i lider Thijs van Leer oraz gitarzysta Jan Akkerman. Zespół garściami czerpał z muzyki dawnej, a o sile ich repertuaru stanowiły przede wszystkim urokliwe tematy instrumentalne, pełne zmian nastroju i tempa oraz bogato wzbogacane wokalizami.

Choć w dzisiejszym wcieleniu grupy brak już Akkermana (który swego czasu w światowych rankingach gitarzystów ustępował tylko Claptonowi), to osobowość i kunszt van Leera gwarantowały koncert na najwyższym poziomie. Nie zawiódł też młody gitarzysta Niels van der Steenhoven, który zagrał z melodyjną lekkością, tak nieodzowną muzyce grupy. Usłyszeliśmy najbardziej znane kompozycje - "House of the King", "Sylvię" i "Erruption". Koncert zamknął "Hocus Pocus", naturalnie z tradycyjnym jodłowaniem.

Gwiazdą pierwszego dnia była walijska grupa Budgie, która w Polsce, nieprzerwanie od lat 70., cieszy się statusem gwiazdorskim (złośliwi dodają, że ta sztuka udała się brytyjskim muzykom tylko w naszym kraju). Występ miał bardzo podobny przebieg do koncertów, z którymi grupa zawitała do Polski w ramach ostatniej trasy. Po raz kolejny muzycy udowodnili, że prezentują solidne, hardrockowe rzemiosło, a utwory z wydanej w 2006 roku płyty "You're All Living in Cuckooland" doskonale uzupełniają starsze propozycje, głównie dlatego, że są utrzymane w podobnym duchu.

Znów pozytywnie zaskoczył gitarzysta Craig Goldy, który, choć w grupie gra zaledwie od roku, świetnie odnajduje się w repertuarze zespołu. Najsłabszym ogniwem wciąż pozostaje jednak wokal lidera, Burke'a Shelleya, który zawsze miał ograniczone warunki, ale z wiekiem głos coraz częściej odmawia mu posłuszeństwa.

Sobotni dzień również obfitował w doskonałe muzyczne doznania. Jako pierwszy zagrał The Yardbirds z Chrisem Dreja, którzy lata świetności mają już za sobą. Było poprawnie. Chris Dreja, jedyny członek starego składu, tak wyszkolił grających z nim młodych, choć dobrych muzyków, że trudno mieć zastrzeżenia do ich gry, choć czegoś w ich występie brakowało.

Drugą gwiazdą był Arthur Brown. Dał show, którego nie da się zapomnieć. Ten urodzony w 1942 roku wokalista zasłynął jedynym przebojem "Fire". Podczas jego wykonywania na koncertach podpala sobie na głowie specjalną konstrukcję... Koncert był niezwykle energetyczny, widowiskowy i z pomysłem. Publiczność oszalała i nie chciała puścić artysty ze sceny.

Tuż po nim wystąpił bluesowy Chicken Shack. Jego wokalista, Stan Webb, dał z siebie wszystko i... wlał w siebie, co mógł. Świetny, klimatyczny śpiew, feeling, doskonała gra na gitarze. Ale lekki poalkoholowy bełkot, jakim raczył publiczność podczas przerw między utworami, przypominał slangowy cockney z biednych przedmieść Londynu.

Niedzielne występy rozpoczęła grupa Sweet, która zaprezentowała glamrockowe, nieco przesłodzone granie. Po nich wystąpił Spencer Davis Group. Zespół zagrał prosty big beat, jednak z radością, jakiej próżno szukać wśród młodych grup.

Wszyscy czekali na koncert Nazareth. Ze starego składu pozostali tylko basista Pete Agnew i wokalista Dan McCafferty. Klimat "Love Hurts" został więc zachowany i publiczność była zachwycona, choć możliwości lidera nie są już takie jak kiedyś.

Nie da się ukryć, że nad Festiwalem Legend Rocka unosi się nieco "muzealna" otoczka. Trudno jednak ignorować fakt, że amfiteatr w Dolinie Charlotty za każdym razem zapełniony jest niemal do ostatniego miejsca, a festiwal wciąż się rozwija - zarówno technicznie (w tym roku po raz pierwszy pojawiły się telebimy, a koncertom towarzyszyły targi płyt), jak i artystycznie (w stawce wykonawców pojawiają się coraz większe gwiazdy).

Tak skrojona oferta doskonale trafia do swojej grupy docelowej, czyli słuchaczy wychowanych na brytyjskim rocku lat 60. i 70., którzy w wakacyjne weekendy jeszcze raz mogą przeżyć wzruszenia swojej młodości, a także nadrobić zaległości z czasów, kiedy w Polsce nieczęsto gościliśmy zagraniczne gwiazdy.

W przeciwieństwie do prób wskrzeszenia dawnych gwiazd pop, te rockowe wycieczki w przeszłość mają też częściej wymiar artystyczny niż sentymentalny. Muzyka rockowa wydaje się po prostu bardziej odporna na działanie czasu. Wypada więc tylko życzyć organizatorom innych równie udanych pomysłów i powodzenia w ich realizacji, a już niedługo Dolina Charlotty będzie kojarzona w całej Polsce.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty wyrasta na ważne wydarzenie muzyczne - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na sztum.naszemiasto.pl Nasze Miasto