Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

45. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Ten wyścig o Złote Lwy będzie inny niż wszystkie

Ryszarda Wojciechowska
Ryszarda Wojciechowska
Jeżeli będzie czerwony dywan to... w futrach, oczywiście sztucznych - mówi Magdalena Jacoń, rzeczniczka gdyńskiego festiwalu.

Jeśli mamy wrzesień, to jesteśmy w Gdyni - mawiało się przez lata. Ale nie w tym roku. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych przełożono dopiero na grudzień. I jeżeli będzie czerwony dywan to... w futrach, oczywiście sztucznych - jak mówi pół żartem pół serio Magdalena Jacoń, rzeczniczka gdyńskiego festiwalu.

Ten festiwal zawsze rozpalał emocje, zwłaszcza werdykty festiwalowego jury i gwiazdy na czerwonym dywanie. A już ubiegłoroczna, 44. edycja, była tak bogata w skandaliki, że można nią było obdzielić kilka kolejnych edycji. Nie tylko afera z „Mową Ptaków” Xawerego Żuławskiego, której nie zakwalifikowano do konkursu narobiła wokół festiwalu wiele hałasu, ale też skandal z filmem Jacka Bromskiego „Solid Gold”, który pojawiał się i znikał w festiwalowym konkursie. To przebiło nawet przyjazd do Gdyni hollywodzkiej gwiazdy Billa Pullmana, który wystąpił w ostatnim filmie tragicznie zmarłego producenta Piotra Woźniaka-Staraka pt. „Ukryta gra”.

Ale tym razem dla gdyńskiego festiwalu będzie to wyjątkowy rok. Rok na... przetrwanie. Wszystko może wyglądać inaczej. Nie wiemy jeszcze czy w grudniowej edycji będzie mogła uczestniczyć publiczność. Wiemy, że liczba festiwalowych gości i gwiazd będzie na pewno mocno okrojona i że na razie trwa nabór filmów do konkursu. Wiemy jeszcze to, że jedynie pewne w tej chwili są Lwy... Platynowe. W dodatku w tym roku podwójne. Zdecydowano bowiem, że podczas grudniowej gali odbiorą je dwaj mistrzowie polskiego kina, reżyserzy Feliks Falk i Andrzej Barański. Obaj w swoim dorobku mają już Złote Lwy, które zdobywali na tym festiwalu.

Hollywood w Gdyni

Gdyński festiwal filmowy widział już do tej pory wiele gwiazd. Właściwie wszyscy ci, którzy coś znaczyli i znaczą w polskim kinie, przewinęli się przez Teatr Muzyczny i Gdyńskie Centrum Filmowe. Bywały tu nie tylko największe polskie gwiazdy, ale też zagraniczne. Jedną z najskromniejszych, choć wielkich, był Bob Hoskins. Hollywodzki aktor był gościem festiwalu w 2002 roku, ponieważ zagrał w polskim filmie „Tam, gdzie żyją Eskimosi”, biorącym udział w konkursie. Hoskins, znany z takich filmów jak: „Kto wrobił Królika Rogera?”, „Hook”, „Cotton Club”, „Nixon” czy „Brasil przyjechał do Gdyni z Londynu, żeby wziąć udział w otwarciu filmowego święta i stał się sensacją dnia.

Wielu festiwalowych bywalców przecierało ze zdumienia oczy, widząc jak na bankiecie hollywoodzka gwiazda stała skromnie w kolejce do stołu z przekąskami, gdy tymczasem na tym samym festiwalu niektóre polskie gwiazdy chciały się przemieszczać po Gdyni tylko białymi limuzynami.

Gościem innego festiwalu był Roman Polański, który w 2013 roku wpadł do Gdyni na pokaz swojego filmu „Wenus w futrze”.
Niezwykle serdeczna i kontaktowa wydawała się być za to dziewczyna Bonda ze „Skyfall” - Berenice Marlohe. Ta francuska aktorka była gościem ubiegłorocznego festiwalu, promując film Lecha Majewskiego „Dolina Bogów”, w którym zagrała jedną z ról. Film nie zachwycił festiwalowej widowni, ale francuska aktorka owszem.

Najważniejsze jednak zawsze były filmy. To w Gdyni decydowano o tym, czy coś będzie kultowe w polskim kinie, czy tylko przemknie przez ekran jako atrakcja jednego sezonu.

To tu na początku był „Potop”, a potem „Gorączka” walczyła z „Dreszczami”. Po drodze było jeszcze „Wesele” z „Komornikiem”. Ale ostatnie słowa należały do „Obywatela Jonesa” (ubiegłoroczny zwycięzca festiwalu).

Bywało, że festiwal zmieniał nazwę, ale jedno nie uległo zmianie. Apetyt na polskie filmy i na gdyńskie Lwy, o których marzy każdy filmowiec w naszym kraju. Tak bardzo, że środowisko tym razem wymogło na organizatorach, żeby jednak mimo trwającej epidemii, zorganizować festiwal nawet w innym terminie.

Lwy i Lewki

Bo najważniejsze są oczywiście Lwy. Złote Lwy. Ale i Srebrne, zwane czasami w kuluarach Lewkami, ponieważ często przypadają młodym artystom, też mają swoją wartość. Kiedy otrzymał je Marcin Wrona za film „Chrzest”, żartowano, że „Lewki” zostały wreszcie ochrzczone. W ostatnich latach pojawiły się Lwy Platynowe za całokształt i Lwy Bursztynowe, dla najbardziej kasowego filmu polskiego. W kuluarach nawet drwiono, że jeśli Lwy nadal będą się w takim tempie rozmnażać, to doczekamy pewnie Lwów drewnianych i słomianych.

Polskie kino podczas tych 44 wcześniejszych edycji wzruszało, bawiło, a czasem rozczarowywało. Podobnie jak werdykty festiwalowego jury. Niektóre nawet wygwizdywano.

Tak było na 28. festiwalu, kiedy to Marek Koterski, przewodniczący jury, przed ogłoszeniem werdyktu mówił: - Czuję jakiś ból. Nie wiecie państwo, co to takiego? Ale już po chwili było wiadomo, że ból ma na imię „Warszawa”. I to ten film dostał Złote Lwy, chociaż na giełdzie, nie tylko dziennikarskiej, nie był brany pod uwagę. Reżyser „Warszawy” Dariusz Gajewski - prywatnie mąż aktorki Agnieszki Grochowskiej - długo odchorowywał ten werdykt i gwizdy, jakie się po nim rozległy.

Bywały rozczarowania, bo aktor lub aktorka nie otrzymali nagrody choć dla publiczności byli faworytami. Tak było z Agatą Kuleszą, która zagrała fenomenalnie w filmie Wojciecha Smarzowskiego „Róża”. Jury, któremu wtedy przewodził nasz oscarowy reżyser Paweł Pawlikowski, nagrodziło w Gdyni partnerującego jej Marcina Dorocińskiego.

Kiedy Kulesza z Dorocińskim na konferencji mówili skromnie, że starali się tylko dobrze zagrać, siedzący na sali Robert Więckiewicz nie wytrzymał i krzyknął: - Wy nie zagraliście dobrze, tylko zajebiście. Sala nagrodziła to oklaskami.
Paweł Pawlikowski poznał się jednak na talencie Agaty Kuleszy i zaangażował ją wkrótce do swojego filmu „Ida”, który dostał nie tylko Złote Lwy w Gdyni, ale też Oscara.

Dwie Polski

Ale pierwszym, festiwalowym aktorem, którego rolę publiczność mocno podważała, był Daniel Olbrychski. Polska filmowa podzieliła się na tych, którym nie pasował do roli Kmicica w „Potopie” i na tych którym pasował. Sam aktor po latach wspominał w naszej rozmowie to tak:

- To prawda, że prasa i publiczność mnie wtedy przeczołgały. Nawet był taki moment, że chciałem zrezygnować. Ale na szczęście zwyciężyli Hoffman, nasz operator Wójcik i zdrowy rozsądek. No i jeszcze Kirk Douglas, z którym wtedy byłem w kontakcie. Kirk mi powiedział: - Skoro ten film jest tak ważny dla polskiego widza, że ten widz się o niego kłóci, to zagraj i rzuć go na kolana. Kiedy kilka lat później spotkaliśmy się w Hollywood - „Potop” był wówczas nominowany do Oscara. I on powiedział mi: - Widzisz, miałem rację, powinieneś grać w Polsce - opowiadał aktor.

„Potop” wygrał pierwszy festiwal, a festiwalowi widzowie pokochali Olbrychskiego jako Kmicica.

Gdynia uwierzyła łzom

Na każdym festiwalu emocje poza nagrodą główną dla najlepszego filmu wzbudzały także nagrody dla najlepszej aktorskiej kreacji. Rekordzistami festiwalowymi są Janusz Gajos i Bogusław Linda (obaj mają po cztery lwie statuetki), a po trzy - Andrzej Chyra i Krzysztof Majchrzak.

Ale bywało i tak, że na gdyńskim festiwalu po nagrody aktorskie sięgali aktorzy z zagranicy. Udało się to na przykład Rosjance Swietłanie Hodczenkowej za rolę w filmie „Mała Moskwa”. Wtedy zresztą żartowano, że Gdynia uwierzyła łzom Moskwy, robiąc aluzję do tytułu filmu „Moskwa nie wierzy łzom”. A za rolę w „Bandycie” Macieja Dejczera aktorskie laury zdobył niemiecki aktor, znany też dobrze w Hollywood, Til Schweiger.

Festiwal gdyński to także wiele anegdot. Nie wystarczyłoby miejsca, żeby je wszystkie przypomnieć. Oto więc skrót.
Janusz Zaorski w książce „A statek płynie” tak wspominał trzeci festiwal:

Kieślowski dostał nagrodę za „Personel” i za „Bliznę”. Agnieszka [Holland - dop. red.] nic, Jurek Stuhr nic, mnie również się nie powiodło. Po ogłoszeniu werdyktu postanowiliśmy w końcu pójść coś zjeść. Ale nic z tego. Absolutnie wszystko było pozamykane. Wróciliśmy więc do biura festiwalu z pytaniem, gdzie tego wieczoru można jeszcze zjeść jakąkolwiek kolację. Recepcjonistka zlitowała się nad nami, zawiozła nas do domu i usmażyła jajecznicę. Był to niezapomniany bankiet filmowców.
Bankiet jedyny w swoim rodzaju. Bo przez wiele lat festiwal znany był także z szumnego bankietowania. I zawsze na koniec żartowano ile filmu... przejedzono i przepito.

Stuhr im pokazał

Na piątym festiwalu Jerzy Stuhr usłyszał od jednego z partyjnych dygnitarzy, że nie trzeba nam wodzirejów w tym kraju i nagrody za rolę w „Wodzireju” nie dostał. Mimo że zagrał w tym filmie jedną z najlepszych ról w swoim życiu. Z festiwalu aktor wyjechał wściekły, z obietnicą, że on im jeszcze pokaże. I pokazał za rok, odbierając nagrodę za „Amatora”.

Rok 1981 i ósma edycja festiwalu należały do „półkowników”, czyli do filmów uwolnionych z półek, na których leżały z politycznych powodów. Wówczas „Gorączka” Agnieszki Holland rywalizowała z „Dreszczami” Wojciecha Marczewskiego. Rozwiązano to tak, że „Gorączce” dostały się Lwy Złote, a Srebrne „Dreszczom”. To był też festiwal Janusza Gajosa, z nagrodą dla najlepszego aktora za film „Wahadełko”, który wówczas powoli odklejał od siebie wizerunek wiecznego pancerniaka. Na tym festiwalu pojawiła się też nagroda o nazwie „Fotel widza”. Dostały ją „Panny z Wilka”.

Był taki festiwal, który miał wyjątkowo kobiecą twarz. Laureatkami były „Kobieta w kapeluszu” Stanisława Różewicza (Złote Lwy), a „Kobieta z prowincji” Andrzeja Barańskiego zasłużenie dostała nagrodę specjalną.

Tylko raz w historii gdyńskiego festiwalu nie było jury i nie przyznano nagród. Był 1989 rok i najlepszy film wybrała publiczność. A było to „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego.

Zdjęcie ilustracyjne

Sprawdź, gdzie w stolicy możesz wypożyczyć rower za darmo

Ksiądz w jury

Skoro mowa o jury, to niezwykle ciekawy skład odnotowano na siedemnastym festiwalu, w 1992 roku. Jurorami byli m.in. Grażyna Szapołowska i Kazimierz Kutz, ale też Adam Michnik i ks. Józef Tischner - jedyny bodaj raz w historii tej imprezy w jury zasiadł duchowny. Wtedy na festiwalowym ekranie rządziły „Psy” Władysława Pasikowskiego, które publiczność pokochała, a jurorzy nagrodzili reżysera. Jednak Złote Lwy otrzymał Robert Gliński za „Wszystko, co najważniejsze”.

Raz też nie przyznano nagrody głównej, czyli Złotych Lwów. Był to 21. festiwal. Wojciech Marczewski jako szef wszystkich jurorów zdecydował, że żaden z konkursowych filmów nie zasługuje na tę nagrodę. Na scenę wyszedł wtedy Juliusz Machulski, wypowiadając słynne słowa, że jury strzeliło sobie samobója. - Jeśli sami sobie nie przyznamy nagrody, to kto nam ją przyzna? - pytał dramatycznie. Ale rzeczywiście, filmowe menu było wtedy wyjątkowo słabe. Tak bardzo, że dziennikarze postanowili nieoficjalnie przyznać Złotego Pawia dla najgorszego filmu festiwalu. Kolejka była spora, ale wybrano „Deszczowego żołnierza” Wiesława Saniewskiego. Potem już takich nagród nawet nieoficjalnie nie przyznawano.

Premier na widowni

Był też festiwal najpilniej strzeżony, kiedy do gdyńskiego Teatru Muzycznego zawitał ówczesny premier Jerzy Buzek, żeby podziwiać swoją córkę na ekranie - Agatę, w konkursowym obrazie „Wrota Europy”. Teatr Muzyczny ze względu na tę wizytę „przewrócono” wtedy do góry nogami, wszystko dokładnie sprawdzając.

To na festiwalu w Gdyni widownia zobaczyła po raz pierwszy ocenzurowaną „Ziemię obiecaną” Andrzeja Wajdy, z wyciętą Kaliną - jak mówiono. Chodziło o wycięcie słynnej sceny Kaliny Jędrusik z Danielem Olbrychskim w pociągu.

Był jeszcze festiwal przesiąknięty dramatem 11 września 2001 roku. Zrezygnowano wówczas z wielu imprez towarzyszących. Teatr Muzyczny, gwarny zazwyczaj jak ul, był mocno wyciszony. Gwiazdy wpadały i wypadały. Zamiast dużego ekranu, większość wybierała mały, żeby śledzić to, co się działo za oceanem. Konkurs jednak trwał. I wygrał Robert Gliński filmem „Cześć, Tereska”.

Innym festiwalem, który miał bardzo tragiczny finał był ten, kiedy na dobę przed galą, wszystkich gości powaliła wiadomość o śmierci Marcina Wrony - reżysera młodego pokolenia, ale już utytułowanego. Gala z uwagi na tę śmierć miała bardzo okrojony charakter. Zrezygnowano z czerwonego dywanu i z występów muzycznych.

Prezes we foyer

Były też próby organizacji wręczenia konkurencyjnych nagród. Prezes TVP Jacek Kurski w foyer Teatru Muzycznego zorganizował własną mini galę, na której chciał wręczyć nagrodę Wojciechowi Smarzowskiemu ze jego „Wołyń”. Smarzowski jednak nie przyszedł jej wtedy odebrać.

Ostatnie lata pokazały, że polskie kino ma się świetnie. Oby tak było z festiwalem...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: 45. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Ten wyścig o Złote Lwy będzie inny niż wszystkie - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto